poniedziałek, 1 lutego 2016

Rozdział trzeci

29 czerwca 2017r., późny wieczór.

     Obudziłem się w nieznanym mi miejscu. Pierwsze, co przykuło moją uwagę, był kolor: biały. Był wszędzie. Pościel - biała, łóżko - białe, ściany - białe, lampa - biała, tylko podłoga była pokryta jasnoniebieskim, przyjemnym wizualnie, gumolitem.
     Po wstępnym rozejrzeniu się po pokoju doszedłem do wniosku, że muszę leżeć w szpitalu. To by wyjaśniało ból, który odczuwałem w nodze i głowie. Za oknem było już ciemno, a mroki pomieszczenia rozświetlała jedna, ledwo świecąca lampa, która niepewnie wisiała na suficie, jakby sama nie wiedziała, czy to, co robi jest do końca słuszne. 
     Na pościeli oprócz bieli dostrzegłem plamy w koloże żołtym, szarym, miejscami czerwonym. Zakoczyło mnie to, bo przecież higiena w szpitalu była najważniejsza. Odrzuciłem z siebie kołdrę i się podniosłem. Wziąłem nogę do górki i obejrzałem ją dokładnie. Na prawej nodze widniej dużych rozmiarów opatrunek, który miejscami musiał przepuścić krew, bo znajdowały się tam zaschnięte, jasnoczerwone plamy. Zrzuciłem nogi z łóżka i położyłem je na zimnej podłodze. Na szczęście rana nie uniemożliwiała mi ruchów, to dobrze. 
     Farba ze ścian niechlujnie odpadała płatami i tworzyła małe stosiki na ziemi. Na podłodze oprócz tego widać było jeszcze sporo błota. Stolik, który stał pod zasłoniętym oknem, nie miał jednej nogi i chybotał się niebezpiecznie, grożąc, że zrzuci wazon z uschniętymi kwiatkami na podłogę. 
     Wstałem i podszedłem do łóżka od strony nóg. Wisiała tam moja karta. Wziąłem ją do rąk. Widniało tam moje imię i nazwisko. "Aleks Markov, urodzony 18.03. 1998r w Tobolsku". Poniżej opisany był mój stan i obrażenia, oraz rutynowe obchody. Ostatni obchód widniał z datą 28 czerwca, godzina 9:00. Czyli leżałem już tu kilka dni.
     W szafce obok łóżka poszukałem swojego telefonu. Po chwili szukacia pomiędzy różnymi ciastkami, husteczkami, owocami i innymi śmieciami, znalazłem. Włączyłem go. Na ekranie pojawił mi się napis "29 czewca, 23:12". Coś mi się nie zgadzało, ale nie mogłem sobie uświadomić co. Dopiero po dłuższej chwili, dotarło do mnie, że nie zgadzały się daty. Niemożliwym było, że skoro dzisiaj jest 29, godzina 11 wieczorem, to ostatni obchód był 28 o 9 rano. Pomiędzy tymi dwiema datami powinny być jeszcze minimum trzy obchody. Sam nie wiedziałem dlaczego, ale zaniepokoił mnie ten brak wpisów. Miałem bardzo złe przeczucia. 
     Pomyślałem, że wyjdę na korytarz i poszukam pielęgniarki. Na całe szczęście, położyli mnie w moich ciuchach, a nie w żadnych szpitalnych wdziankach. Teraz pozostało tylko znaleźć buty. W koło nigdzie nie było ich widać. Pod stołem - nie, za szafką - nie. Znalazłem je dopiero głęboko pod łóżkiem. Założyłem je i niezbyt szybkim krokiem ruszyłem w stronę drzwi. Pchnąłem je lekko i wyszedłem na korytarz. 
     Tutaj również nie było zbyt jasno. Właściwie można by rzec, że na korytarzu panował półmrok. Świeciły się tylko niektóre lampy, a i tak większość z nich złowrogo się błyskała.
     Rozejrzałem się w około. Na całym korytarzu było pusto... i cicho. Nie było widać śladu żywej duszy. Na podłodze leżały poprzewracane krzesła, sterty popierów, zaschnięta krew i wiele wiele różnych innych rzeczy, których nie powinno tutaj być. Zacząłem kierować się do punktu pielęgniarskiego. Po drodze starałem się omijać porozrzucone rzeczy i śmieci. Jednak przez przypadek zawadziłem o jedno z krzeseł, które przewróciło się z hukiem na drugi bok. Za swoimi plecami w jednym z pokoi, usłyszałem jakiś hałas. Odwróciłem się jednak nikogo nie widziałem i nikt też nie wychodził. 
     - Halo! - krzyknąłem - Jest tak ktoś?! 
     W odpowiedzi usłyszałem kolejny hałas, a potem dźwięk tłuczonego szkła, jakby coś szk;anego upadło i rozbiło się na podłodze. 
     -Słyszysz mnie?! - zawołaemł znów, tym razem z wyraźnym strachem w głosie.
     Niepokojące dźwięki zza drzwi ucichły, jednak nie mogłem tak po prostu tego zignorować. Zacząłem iść w tamtą stronę. Bardzo powoli, jakby bojąc się, że gdy przyśpieszę, to wywołam tym coś złego. Dźwięki nadal się nie powtórzyły, a ja już powoli zbliżałem się do drzwi. Stanąłem przed nimi i nachyliłem się, nasłuchiwając, czy owe dźwięki może nie dobiegają nad, tylko ciszej. Jednak nie usłyszałem żadnego odgłosu. Pchnąłem lekko drzwi, starając się nie wydać przy tym żadnego dźwięki. Oczywiście jak na złość, po szpitalu rozległ się przeraźliwy pisk nieoliwionych od dawna zawiasów. 
     Moim oczom ukazał się kompletny mrok. W pomieszczeniu nie było widać kompletnie nic. Zrobiłem krok do przodu i stanąłem w progu. Rozejrzałem się jeszcze raz po sali, bardzo wytężając przy tym wzrok. Na podłodze, obok łóżka, około 2, może 3, metrów ode mnie, leżał jakiś szary ksztatł. Po kilku sekundach obserwowania go, zacharczał przeraźliwie i głośno, dusząc się przy tym. Wypadłem jak poparzony na korytarz, krzycząc przy tym w niebogłosy. Serce waliło mi jak oszalałe, do tego stopnia, że aż oparłem się o ścianę. 
     Po chwili z pomieszczenia coś się wyczołgało. Odsunąłem się kilka metrów. Po podłodze przemieszczał się jakiś mężczyzna. Wstał z ziemi, jednak znów zaczął się dusić. Spojrzał na mnie błagalnie. Jego skóra miała sino-zielonkawy odcień. Wszystkie żyły i tętnice przybrały odcień głębokiej czerwieni, niemal czerni. Były bardzo niebezpiecznie nabrzmiałe. Każde uderzenie serca było wyraźnie widać, bo naczynia rozszerzały się jeszcze bardziej. Jego oczy, które kiedyś musiały być brązowe, teraz zaszły mgłą, dosłownie. Tęczówkę i źrenicę pokrywała biała jak śnieg plama. Natomiast tam, gdzie powinien być biały kolor, teraz znajdowały się ogromne, niemal czarne naczyńka, które w niektórych miejscach pękły i doprowadziły do zalania oka strużką krwi. Nie byłem pewien czy ten mężczyzna widział. Oprócz tego moją uwagę przykuła też jego sylwetka. Był bowiem bardzo pokrzywiony... i chudy... bardzo chudy. Na jego ciele można było, oprócz żył, policzyć także wszystkie jego kości. Gdy otworzył usta i znów zaczął kaszleć, moim oczom ukazał się czarny jak noc język. Był bardzo spuchnięty i pokryty wieloma pęcherzami, z których lała się również czarna krew. Nawet jego zęby były czarne. Wszystko było w kolorze zgnilizny.  Wyglądał jak śmierć, nienaturalnie i przerażająco. Jak coś co powinno umrzeć, ale jednak zdecydowało się zostać na tym świecie wbrew naturze. Jak coś, co samym tylko swoim istnieniem musiało obrazić Boga na tyle, że pragnął o tym zapomnieć. Wydawało mi się wtedy, że śmierć, gdyby miała jakoś wyglądać, wyglądałaby lepiej.
     Zaczął powoli i niepewnie iść w moją stronę, ale jakby się zawahał. Przystanął i zaczął się dusić. Wypluł krew i wytarł usta rękawem, po czym znów ruszył w moją stronę.
     -Odsuń się człowieku! - rozkazałem mu znów cofając się kilka metrów.
     -U...uć... - próbował mi coś powiedzieć, ale kolejny atak kaszlu mu to uniemożliwił.
     -Słucham?
     -Uciekaj... - wychrypiał - U-uciekaj stąd!
    -Dlaczego? - rozejrzałem się wokół - Stało się coś?
    -Ratuj się! - upadł na ziemię. Podszedłem do niego, żeby go podnieść, jednak odpędził mnie ruchem ręki. - Uciekaj!
     Usłyszałem trzask na drugim końcu korytarza. Chyba coś spadło. Spojrzałem tam. Nikogo nie było widać, ale ktoś najwyraźniej tu szedł. Leżący na podłodze mężczyzna wyglądał na przerażonego. Nie zwracając uwagi  na kolejny napad duszności zaczął podnosić się z ziemi. Podszedł do mnie i chwycił mnie za rękaw ciągnąc mnie do pomieszczenia, w którym go zastałem. Po naszym wejściu zamknął drzwi i zastawił je metalowym, szpitalnym łóżkiem. Podszedł do stolika i zapalił stojącą na nim świecę. Po czym znów skierował się w stronę drzwi i zaczął nasłuchiwać. Chciałem zapytać go o to, dlaczego tu jesteśmy, ale ruchem ręki nakazał mi milczenie. Po dłuższej chwili, podczas której zdążyłem już usiąć wygodnie na ziemi, oderwał ucho od drzwi i podszedł do mnie, po czym usiadł.
     Gdy już opanował kolejny atak kaszlu, spojrzał na mnie badawczo.
     -Co ty tutaj robisz?
     -Obudziłem się w łóżku, kilka pokoi dalej.
     -Jak to obudziłeś? - był zdzwiony tym, co powiedziałem.
     - No nie wiem... Ostatnie, co pamiętam, to to, jak uciekałem przed imigrantami, którzy napadli na mój autobus.
     - Pamiętasz kiedy napadli na autobus?
     - Chyba 25... - odpowiedziałem - Ale właściwie nie jestem pewien.
     - To znaczy, że przywieźli cię tu cztery dni temu... Zanim jeszce wszystko się zaczęło...
     - Co to znaczy "wszystko"? - zapytałem zaniepokojony słowami nieznanego mi mężczyzny. Już wtedy wiedziałem, że niechciałbym wiedzieć tego, co on miał właśnie powiedzieć.
 
===============================

     Rozdział trzeci ;) Miłego czytania! :D

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Rozdział drugi

25 czerwca 2017 roku, godzina 9:30

      Ten sam autobus, to samo siedzenie. Czy ludzie Ci sami? No nie do końca... W pobliżu ze "starych" pasażerów zauważyłem tylko Wandę, Marka nie było nigdzie widać. Do końca trasy zostało jeszcze około piętnastu minut, więc postanowiłem, że przysiądę się do kiebiety. Wstałem i lawirując pomiędzy, rozzłoszczonymi z powodu korka, pasażerami, udałem się w stronę Wandy.
     -Dzień dobry. - przywitałem się siadając. Cisza. Jedna, dwie, trzy, pięć sekund. Konieta nie odpowiadała. - Przepraszam, czy coś się stało? - Znowu odpowiedziała mi matwa cisza. Delikatnie dotknąłem rękawa kobiety.
     -Oh! Matko boska! - krzyknęła ocierając łzę z policzka - Dzień dobry. Aleks, tak?
     -Tak, Aleks. Czy coś się stało? - zapytałem ściszając głos niemal do szeptu.
     - Nie... Dlaczego coś miałoby się stać? - zapytała siląc się na uśmiech, jednak nie bardzo jej to wychodziło, więc dała sobie z tym spokój.
     - Przecież widziałem, że pani płakała... - ruchem głowy wskazałem na mokry jesczcze policzek.
     - Nie powiesz nikomu? - zapytała szeptem nerwowo rozglądając się po autobusie. Też się rozejrzałem jednak nic nadzwyczajnego nie przykuło mojej uwagi: zwykli, nijacy, wiecznie gdzieś pędzący, zajęci samym sobą pasażerowie.
     - Przecież chyba nie po to pytam... - odpowiedziałem.
     - Dobrze... - westchnęła głęboko i jeszcze raz rozejrzała się po autobusie, tym razem znacznie uważniej - Miałeś okazję poznać mojego męża, Marka, pamiętasz?
     - Mhm. - potwierdziłem.
     - Otóż wczoraj...Wróciłam wcześniej z pracy... Mój mąż o niczym nie wiedział... Już przy otwieraniu drzwi słyszałam odgłosu awantury. Po cicho weszłam do pokoju i zza framugi drzwi spojrzałam w głąb pomieszczenia. W środku stało dwóch młodych muzułman i mój mąż. Zawzięcie się o coś kłóćili. Zaczęli się szarpać... Jeden z nich wyciągnął broń... - W tym miejscu Wanda urwała i z otwartymi ustami obróciła się w stronę okna. Ja w ślad za nią zrobiłem to samo.
     Nasz autobus znajdował się teraz w korku, dlatego jechaliśmy bardzo powoli. Wszystko wyglądałoby zupełnie normalnie, jednak spokój codziennej podróży zmącił widok biegających i krzyczących w niebogłosy. Z początku nie wiedziałem skąd u ludzi wzięła się tak nagła i ogromna panika.
     Po przejechaniu jeszcze kilku metrów w żóółwim tempie, przez okno autobusu dojrzałem grupkę ubranych na czarno mężczyzn. Byli młodzi. Mieli może dwadzieścia kilka lat. Mieli ciemną karnację, a ich czarne jak węgiel oczy złowrogo i brutalnie świdrowały otoczenie. Wszyscy mieli ze sobą broń. Każdy dzierżył karabin maszynowy, a niektórzy mieli też za pasem kilka granatów.
     Krzyczeli coś do siebie, a także od czasu do czasu wykrzykiwali coś do przechodniów lub pasażerów w swoim języku. Jednak tamci nie rozumiejąc ich słów oddawali się wszechobecnej panice. Piesi biegali we wszystkie strony po chodniku, a czasem nawet wbiegali pod wolno przesuwające się jezdnią samochody.    
     Jeden z kierowców w przypływie strachu wjechał na chodnik uderzając w latarnię. Metalowy słup przekrzywił się i zaczął niebiezpiecznie trzeszczeć, co zwróciło uwagę ludzi pracujących w pobliskich budynkach, bo zaczęli podchodzić do okiem i pokazywać na grupkę mężczyzn z bronią, którzy teraz zaczęli przeszukiwać jakiś autobus linii "16".
    Coś musiało ich rozjuszyć, bo padł strzał. Najpierw jeden - krzyk, pisk, płacz - potem drugi - pisk - trzeci, czwarty, piąty - tylko płacz, który z czasem przerodził się w ciche szlochanie.
    Nie wiedziałem, co się stało w autobusie, który jechał przed nami. Domyślałem się jednak, że ktoś musiał zginąć skoro nawet krzyki przerażonych ucichły.
     Ludzie byli przerażeni. Ci, którzy wcześniej biegali teraz znajdowali się skuleni, z rękami na głowach, leżąc na chodniku bądź jezdni. Niektórzy z nich zaczęli się czołgać, jednak, gdy arabowie wyszli z autobusu, to właśnie czołgający się zostali przeszyci kulami. Jeden po drugi, jak bezwładne worki, ludzie padali na chodnik, w kałuży krwi. Strzały były dokładnie wymierzone, spokojne, opanowane... perfekcyjne! To, jak muzułmanie bez żadnych wyrzutów sumienia, z wyrachowanością graniczącą z nienormalnością zabijali niewinnych ludzi, budziło we mnie przerażenie... przerażenie i odruchy wymiotne. Musiałem odwrócić twarz od konających, bo wiedziałem, że tak drastyczny widok wywoła u mnie nagłe oddanie pokarmu.
     Gdy już opanowałem niestrawności, znów spojrzałem przez okno autobusu. Grupka muzułmanów wyszła z "szesnastki" i kierowała z uniesioną bronią zaczęła kierować się do "trzedziestki trójki", czyli naszego pojazdu.
     Wewnątrz maszyny w okamgnieniu zapanowała obezwładniająca mnie panika. Ludzie zachowywali się jak najbardziej prymitywne ze zwierząt. To, co działo się na zewnątrz było ikoną cywilizacji w porównaniu do sytuacji ze środka. Pasażerowie zaczęli się nawzajem tratować. Kierowca chciał uparcie otworzyć drzwi. Na desce rodzielczej uparcie szukał odpowiedniego guzika. Gdy go znalazł i nacisnął, a drzwi zaczęły się otwierać wpuszczając do środka gorące, letnie, powietrze, padł strzał. Po nim krótka przerwa. Zmknąłem oczy. Gdy je otworzyłem kierowca już nie żył. Jego twarzy nie dało się poznać. Praktycznie nic z niej nie zostało. Pociski rozerwały policzki, a żuchwa pękła na pół i w dwóch częściach zwisała, opadając na klatkę piersiową. Jeden z pocisków, który utknął w oku, właśnie teraz z niego wypływał z bardzo głośnym i obrzydzającym chlupanie. Drugie oko wypadło z oczodołu zupełnie trzymając się kurczowo tylko na kilku cienkich nerwach. Po chwili urwało się i zaczęło się odbijać. Najpierw od klatki piersiowej, potem od kolan, aż w końcu upadło z chluppnięciem na podłogę, zostawiąc sporej wielkości plamę krwi, po czym potoczyło się w głąb autobusu i znikło pod siedzeniami. Z ogromnej dziury w twarzy lała sie krew, wsiąkając w ubranie kierowcy i w większej mierze spływając na podłodze, a potem po schodach i drzwi na ulicę. Widok był straszny, jednak już nie odczuwałem nudności.
     Odwróciłem się do Wandy. Właśnie wyciągała telefon i wybierała "112".
     -Halo! Dzień dobry! Z tej strony Wanda Markiewicz, jestem w autobusie nr 33, stoimi w korku na Płowińskiej. Tak, tak. Autobus zatrzymała grupa młodych, dobrze uzbrojonych muzułman. Strzalają do ludzi. Tak, kilkunastu młodych mężczyzn. Boże, nie wiem! Może piętnastu, może dwudziestu zabitych, kilku rannych. Proszę jak najszybciej przyjechać.
     -Za ile będą? - zapytałem nerwowo spoglądając za okno, gdzie grupa imigrantów była już prawie przy naszym autobusie.
     - Ponoć już jadą... - odpowiedziała szeptem, gdy do autobusu wchodzili już muzułmanie. Pierwszy z nich, który stanął w drzwiach zaczął mierzyć bronią po kolei do każdego z pasażerów. W oddali było słychać syreny policyjne.
     - Kto zadzwonił na policje? - odezwał się chropowatym, nieznoszącym sprzeciwu głosem - Pytam, kto?
     - Ona... - ktoś wskazał palcem na Wandę
     - Uciekaj... szepnęła po czym wstała z siedzenia i zaczęła przepychać sie pomiędzy muzułmanami. Padła seria strzałów. Rzuciłem się w stronę tylnych drzwi. Wybiegłem przez nie i zacząłem kierować w stronę najbliższych drzew. Dostałem w nogę, ale biegłem dalej. Dotarłem do pierwszych drzew i krzaków. Z trudem przedostałem się w stronę jakiegoś sklepu. Otworzyłem drzwi i wbiegłem do środka. Straciłem przytomność.

==================================

     Witam! Oto i rodział nr 2! Miłego czytania! :D

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Rozdział pierwszy

20 czerwca 2017 roku, godzina 7:53

     Do autobusu wpadłem jako ostatni. Drzwi prawie mnie przytrzasnęły, ale najważniejsze było to, że zdążyłem. Nie mogłem sobie pozwolić na kolejne spóźnienie i tak mam wystarczająco dużo probemów i bez tego.
     Podszedłem do kierowcy, który zamiast odpowiedzieć mi na służbowe: "Dzień dobry, poproszę ulgowy" zmarszczył twarz w grymasie i zaczął coś wstukiwać w biletomat mrucząs coś niezrozumiałego pod nosem. Z jego miny wywnioskowałem, że chyba nie chciałbym zrozumieć co mówił. Najwyraźniej był oburzony faktem, że musiał na mnie poczekać te kilka sekund. Przyjrzałem mu się uważniej. Nie miał więcej niż 45 lat, ale na jego twarzy można było zobaczyć efekty stresu i przemęczenia. Może to dlatego był taki oschły? Z resztą co się mu dziwić, już od kilku lat panuje napięcie związane z imigrantami. Ale akurat Polska powinna się cieszyć, że nie przeszła tego, co Francja, Anglia czy Niemcy. I na razie na to się nie zapowiada i chwała Bogu!
     Jego nerwowy gest, którym podał mi bilet, wyrwał mnie z zamyślenia. Wziąłem skrawek papieru i najgrzeczniej jak umiałem podziękowałem kierowcy za wydanie mi bilietu, po czym skierowałem się w głąb autobusu szukając jakiegoś wolnego miejsca. Po dłuższej chwili zrezygnowałem i stanąłem mniej więcej na środku pojazdu pomiędzy jakimś małżeństwem koło czterdzestki a na oko 12 letnią dziewczynką, która uparcie szukała czegoś w swoim plecaku.
     -Wanda! - odezwał się mężczyzna do swojej żony wskazując na gazetę, którą trzymał w ręku - Widziałaś! Araby tu idą!
     -Marek, uspokój się... - powiedziała kobieta rozglądając się po autobusie. Kiedy zauważyła, że oczy wszystkich zwócone są w ich stronę spuściła głowę zawstydzona.
     - Panie!- odezwała się jakaś staruszka z końca autobusu - Jak to Araby idą?! Jezusie Święty!
     - Normalnie, proszę panią, normalnie... - odpowiedział mąż Wandy - Tu, w gazecie, piszą, że widziano ich w Tatrach, niedaleko Zakopanego.
     -Niech pan głupot nie rozsiewa... - tym razem był to męski głos z przodu - To, że w gazecie napisali tak, a nie inaczej, to nie znaczy, że to jest prawda! Proszę się troszeczkę zastanowić i nie siać nieuzasodnionej paniki! A z resztą... Nawet jeśliby tak było, to przecież mamy wojsko, tak? Lepsze...lub gorsze, ale mamy? Możemy być spokojni.
     - A pan, to skąd jest taki pewnien, polityk jakiś, czy co? - odezwała się jakaś kobieta z kapeluszem na głowie, która siedziała dwa siedzenia ode mnie - Może właśnie to, co pan mówisz jest nieprawdą? He?
     - Właśnie! - teraz odezwał się znów Marek - Przecież Anglia, Francja o Niemcy też miały wojsko, czyż nie? A potem i tak przyszły hordy Arabów, które w tydzień zalały Francję, a Anglia broniła się niecały miesiąc.Teraz tylko Niemcy walczą o każdy skrawek niegdyś ich ziemi I co im z ich wojska? Czy ich wojsko zdołało obronić Marsylię, Paryż, Frankfurt, Hamburg. Londyn, Notingham? Czy zdołało? Nie! Mieli tak nowoczesną armię, nowoczesne systemy obrony... I co im z tego przyszło? Spalone miasta, mordowani ludzie, ich flagi zrywane z masztów i zrzucane na ziemię, do kałuż krwi, a na ich miejsce wywieszany arabski półksiężyc. Już nie pamiętacie, jak francuskie, brytyjskie i niemieckie ścieki zabarwiły krwią na czerwono wodę w morzach? Nie pamiętacie czy nie chcecie pamiętać?
     W autobusie zapanowała bardzo wymowna i ciężka cisza. Nikt nie chciał głośno się zgodzić z tym, co powiedział Marek, ani staruszka z końca, ani kobieta w kapeluszu, ani mężczyzna z przodu, nawet Wanda, chociaż była jego żoną, ale tak naprawdę wszyscy wiedzieli, że to, co powiedział było prawda. Jedyną słuszną, suchą, pozbawioną kropli niejasności prawdą. Wiedział to każdy, dlatego nie trzeba było tego przyznawać głośno.
     W autobusie już od dobrych kilku minut panowała ta nienaturalna cisza. Nikt nie kwapił się, żeby zacząć rozmowę, chociażby najbardziej banalną z banalnych. Wszyscy rozglądali się nerwowo i nie pewnie, po autobusie, przez okno, to znowu po autobusie. Część z pasażerów też patrzyła sobie na buty, albo co chwilę sprawdzała godzinę na zegarku czy telefonie, jakby tylko czekła na to, kiedy wysiądą.
     Wszechogarniająca cisza, która zawładnęła autobusem zaczęła mi poważnie ciążyć. Zacząłem się zastanawiać jak ją przerwać. Do głowy przychodził mi tylko jeden pomysł.
     -Przepraszam - odezwałem się do Marka pokazując ręką na trzymaną przez niego gazetę - Mógłbym na chwilę?
     - Co spodziewasz się tam zobaczyć? - zapytał tonem, jakby ta gazeta była wiedza co najmniej tajemną.
     - Artykuł... - odpowiedziałem beznamiętnie.
     - Chłopaku... - roześmiał się - Jak masz na imię? Jeśli oczywiście mogę wiedzieć...
     - Alex. - odparłem.
     - Marek. - podał mi dłoń, odwzajemniłem gest. - Alex, domyślam się, że nie oczekujesz tutaj żadnej komedii romantycznej. Więc czego oczekujesz?
     - Informacji. Po prostu informacji. - powiedziałem lekko znużony postawą Marka.
     - Jesteś gotowy nawet na te złe?
     - Oczywiście.
     - To dobrze... bo dobrych tutaj nie znajdziesz... - powiedział podając mi gazetę. Chwyciłem ją i szybko zacząłem szukać wspomnianego w poprzedniej rozmowie artukułu. Znalazłem go już na drugiej stronie. W sumie się nie dziwię, w końcu był to dosyś "hot" temat.

IMIGRANCI ATAKUJĄ POLSKĘ? ARABOWIE WIDZIANI W TATRACH

Wczoraj w godzinach  wieczornych grupa kilkunastu polskich żołnierzy pod dowództwem kapitana Jerzego Wielkopolskiego udała się na rutynowy obchód. Wyruszyli ze swojej jednostki wojskowej w Zakopanem, gdzie stacjonują od dwóch miesięcy. Ich trasa przebiegać miała od Zakopanego przez najczęściej uczęszczene górskie szlaki aż do Bramy Morawskiej, skąd mieli powrócić tą samą drogą. Cała wyprawa miała zająć kilka dni, więc przygotowali prowiant i namioty, no i rzecz jasna broń. Z racji odległości wyruszyli konwojem sześciu samochodów. W okolicach północy jeden z żołnierzy gorzej się poczuł, więc kapitan Wielkopolski postanowił, że pojadą na chwilę do pobliskiego schroniska. Po dotarciu na miejsce ich oczom ukazała się grupa kilku muzułmanów szturmująca zabarykadowane przez przebywających w środku ludzi drzwi. Byli to głownie młodzi mężczyźni w wieku około 25 lat. Po zobaczeniu żołnierzy otworzyli w ich stronę ogień. Z racji umiejętności, doświadczenia, a także przewagi liczebnej w mngnieniu oka napastnicy zostali spacyfikowani. Wszyscy niestety zmarli w skutek odniesionych podczas strzelaniny ran. Wśród żołnierzy śmierć ponieśli szerogowi Półtuski i Żuławski. Chwała bohaterom!

     - Czy to może być początek końca? - pomyślałem. Jednak nie zastanawiałem się dłużej, bo autobus właśnie podjeżdżał pod mój przystanek.

niedziela, 4 października 2015

PROLOG

     17 czerwca 2017 roku, godzina 1:43.

     Wczoraj zostałem wezwany do Sejmu. Sytuacja wyglądała gorzej niż przypuszczałem. Granicę szturmują muzułmanie, którzy przyszli przez Słowację. Wojsku ledwo udaje się utrzymać pozycje. Imigranci koczują pod granicą i co rusz próbują ją sforsować. Podobna sytuacja jest w większości państw Europejskich, Ameryka nie odpowiada, musimy radzić sobie sami. Jeżeli oni wedrą się wgłąb państwa, możemy już ich nie powstrzymać. Sejm zagłosował za tym, żeby na razie nie podawać oficjalnego komunikatu w sprawie obecnej sytuacji, bo wtedy powstałaby zbiorowa panika. 
     Mam bardzo złe przeczucia. Obawiam się, że to wszystko za sprawą Amerykanów, którzy teraz nie odpowiadają na nasze wołanie o pomoc. Nie chcę krakać, ale czuję, że jestem ostatnim prezydentem Polski.

=================================

     Zaznaczam od razu, że PROLOG ma na celu wprowadzenie was w świat, w którym będzie toczyła się akcja. Od razu mówię też, że bohaterem mojego opowiadania nie będzie prezydent RP. Wpadłem na pomysł, aby wprowadzić Was w realia historii za pomocą wpisu prezydenta w dzienniku/pamiętniku. Czekam na Wasze opinie ;)