poniedziałek, 18 stycznia 2016

Rozdział drugi

25 czerwca 2017 roku, godzina 9:30

      Ten sam autobus, to samo siedzenie. Czy ludzie Ci sami? No nie do końca... W pobliżu ze "starych" pasażerów zauważyłem tylko Wandę, Marka nie było nigdzie widać. Do końca trasy zostało jeszcze około piętnastu minut, więc postanowiłem, że przysiądę się do kiebiety. Wstałem i lawirując pomiędzy, rozzłoszczonymi z powodu korka, pasażerami, udałem się w stronę Wandy.
     -Dzień dobry. - przywitałem się siadając. Cisza. Jedna, dwie, trzy, pięć sekund. Konieta nie odpowiadała. - Przepraszam, czy coś się stało? - Znowu odpowiedziała mi matwa cisza. Delikatnie dotknąłem rękawa kobiety.
     -Oh! Matko boska! - krzyknęła ocierając łzę z policzka - Dzień dobry. Aleks, tak?
     -Tak, Aleks. Czy coś się stało? - zapytałem ściszając głos niemal do szeptu.
     - Nie... Dlaczego coś miałoby się stać? - zapytała siląc się na uśmiech, jednak nie bardzo jej to wychodziło, więc dała sobie z tym spokój.
     - Przecież widziałem, że pani płakała... - ruchem głowy wskazałem na mokry jesczcze policzek.
     - Nie powiesz nikomu? - zapytała szeptem nerwowo rozglądając się po autobusie. Też się rozejrzałem jednak nic nadzwyczajnego nie przykuło mojej uwagi: zwykli, nijacy, wiecznie gdzieś pędzący, zajęci samym sobą pasażerowie.
     - Przecież chyba nie po to pytam... - odpowiedziałem.
     - Dobrze... - westchnęła głęboko i jeszcze raz rozejrzała się po autobusie, tym razem znacznie uważniej - Miałeś okazję poznać mojego męża, Marka, pamiętasz?
     - Mhm. - potwierdziłem.
     - Otóż wczoraj...Wróciłam wcześniej z pracy... Mój mąż o niczym nie wiedział... Już przy otwieraniu drzwi słyszałam odgłosu awantury. Po cicho weszłam do pokoju i zza framugi drzwi spojrzałam w głąb pomieszczenia. W środku stało dwóch młodych muzułman i mój mąż. Zawzięcie się o coś kłóćili. Zaczęli się szarpać... Jeden z nich wyciągnął broń... - W tym miejscu Wanda urwała i z otwartymi ustami obróciła się w stronę okna. Ja w ślad za nią zrobiłem to samo.
     Nasz autobus znajdował się teraz w korku, dlatego jechaliśmy bardzo powoli. Wszystko wyglądałoby zupełnie normalnie, jednak spokój codziennej podróży zmącił widok biegających i krzyczących w niebogłosy. Z początku nie wiedziałem skąd u ludzi wzięła się tak nagła i ogromna panika.
     Po przejechaniu jeszcze kilku metrów w żóółwim tempie, przez okno autobusu dojrzałem grupkę ubranych na czarno mężczyzn. Byli młodzi. Mieli może dwadzieścia kilka lat. Mieli ciemną karnację, a ich czarne jak węgiel oczy złowrogo i brutalnie świdrowały otoczenie. Wszyscy mieli ze sobą broń. Każdy dzierżył karabin maszynowy, a niektórzy mieli też za pasem kilka granatów.
     Krzyczeli coś do siebie, a także od czasu do czasu wykrzykiwali coś do przechodniów lub pasażerów w swoim języku. Jednak tamci nie rozumiejąc ich słów oddawali się wszechobecnej panice. Piesi biegali we wszystkie strony po chodniku, a czasem nawet wbiegali pod wolno przesuwające się jezdnią samochody.    
     Jeden z kierowców w przypływie strachu wjechał na chodnik uderzając w latarnię. Metalowy słup przekrzywił się i zaczął niebiezpiecznie trzeszczeć, co zwróciło uwagę ludzi pracujących w pobliskich budynkach, bo zaczęli podchodzić do okiem i pokazywać na grupkę mężczyzn z bronią, którzy teraz zaczęli przeszukiwać jakiś autobus linii "16".
    Coś musiało ich rozjuszyć, bo padł strzał. Najpierw jeden - krzyk, pisk, płacz - potem drugi - pisk - trzeci, czwarty, piąty - tylko płacz, który z czasem przerodził się w ciche szlochanie.
    Nie wiedziałem, co się stało w autobusie, który jechał przed nami. Domyślałem się jednak, że ktoś musiał zginąć skoro nawet krzyki przerażonych ucichły.
     Ludzie byli przerażeni. Ci, którzy wcześniej biegali teraz znajdowali się skuleni, z rękami na głowach, leżąc na chodniku bądź jezdni. Niektórzy z nich zaczęli się czołgać, jednak, gdy arabowie wyszli z autobusu, to właśnie czołgający się zostali przeszyci kulami. Jeden po drugi, jak bezwładne worki, ludzie padali na chodnik, w kałuży krwi. Strzały były dokładnie wymierzone, spokojne, opanowane... perfekcyjne! To, jak muzułmanie bez żadnych wyrzutów sumienia, z wyrachowanością graniczącą z nienormalnością zabijali niewinnych ludzi, budziło we mnie przerażenie... przerażenie i odruchy wymiotne. Musiałem odwrócić twarz od konających, bo wiedziałem, że tak drastyczny widok wywoła u mnie nagłe oddanie pokarmu.
     Gdy już opanowałem niestrawności, znów spojrzałem przez okno autobusu. Grupka muzułmanów wyszła z "szesnastki" i kierowała z uniesioną bronią zaczęła kierować się do "trzedziestki trójki", czyli naszego pojazdu.
     Wewnątrz maszyny w okamgnieniu zapanowała obezwładniająca mnie panika. Ludzie zachowywali się jak najbardziej prymitywne ze zwierząt. To, co działo się na zewnątrz było ikoną cywilizacji w porównaniu do sytuacji ze środka. Pasażerowie zaczęli się nawzajem tratować. Kierowca chciał uparcie otworzyć drzwi. Na desce rodzielczej uparcie szukał odpowiedniego guzika. Gdy go znalazł i nacisnął, a drzwi zaczęły się otwierać wpuszczając do środka gorące, letnie, powietrze, padł strzał. Po nim krótka przerwa. Zmknąłem oczy. Gdy je otworzyłem kierowca już nie żył. Jego twarzy nie dało się poznać. Praktycznie nic z niej nie zostało. Pociski rozerwały policzki, a żuchwa pękła na pół i w dwóch częściach zwisała, opadając na klatkę piersiową. Jeden z pocisków, który utknął w oku, właśnie teraz z niego wypływał z bardzo głośnym i obrzydzającym chlupanie. Drugie oko wypadło z oczodołu zupełnie trzymając się kurczowo tylko na kilku cienkich nerwach. Po chwili urwało się i zaczęło się odbijać. Najpierw od klatki piersiowej, potem od kolan, aż w końcu upadło z chluppnięciem na podłogę, zostawiąc sporej wielkości plamę krwi, po czym potoczyło się w głąb autobusu i znikło pod siedzeniami. Z ogromnej dziury w twarzy lała sie krew, wsiąkając w ubranie kierowcy i w większej mierze spływając na podłodze, a potem po schodach i drzwi na ulicę. Widok był straszny, jednak już nie odczuwałem nudności.
     Odwróciłem się do Wandy. Właśnie wyciągała telefon i wybierała "112".
     -Halo! Dzień dobry! Z tej strony Wanda Markiewicz, jestem w autobusie nr 33, stoimi w korku na Płowińskiej. Tak, tak. Autobus zatrzymała grupa młodych, dobrze uzbrojonych muzułman. Strzalają do ludzi. Tak, kilkunastu młodych mężczyzn. Boże, nie wiem! Może piętnastu, może dwudziestu zabitych, kilku rannych. Proszę jak najszybciej przyjechać.
     -Za ile będą? - zapytałem nerwowo spoglądając za okno, gdzie grupa imigrantów była już prawie przy naszym autobusie.
     - Ponoć już jadą... - odpowiedziała szeptem, gdy do autobusu wchodzili już muzułmanie. Pierwszy z nich, który stanął w drzwiach zaczął mierzyć bronią po kolei do każdego z pasażerów. W oddali było słychać syreny policyjne.
     - Kto zadzwonił na policje? - odezwał się chropowatym, nieznoszącym sprzeciwu głosem - Pytam, kto?
     - Ona... - ktoś wskazał palcem na Wandę
     - Uciekaj... szepnęła po czym wstała z siedzenia i zaczęła przepychać sie pomiędzy muzułmanami. Padła seria strzałów. Rzuciłem się w stronę tylnych drzwi. Wybiegłem przez nie i zacząłem kierować w stronę najbliższych drzew. Dostałem w nogę, ale biegłem dalej. Dotarłem do pierwszych drzew i krzaków. Z trudem przedostałem się w stronę jakiegoś sklepu. Otworzyłem drzwi i wbiegłem do środka. Straciłem przytomność.

==================================

     Witam! Oto i rodział nr 2! Miłego czytania! :D

2 komentarze:

  1. Wow, potrafisz podgrzać atmosferę xD
    Rozdział bardzo mi się podobał, zresztą jak i cały pomysł na opowiadanie :)
    Życzę dużo weny i czasu :)

    truelifebydamien.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń